W okolicach wietrznej środa, miedzy deszczowym czwartkiem i szaroburym piątkiem narodził się pomysł krótkiej, weekendowej wyprawy. Idzie wiosna, chcemy być tam, gdzie szumi morze, cieszyć się gwarem miasta i widzieć cos po raz pierwszy w życiu. Wzywa nas przygoda. Za pierwszy wiosenny cel obraliśmy betonowa dżungle w południowej prowincji Holandii.
Jeśli chcecie się zapomnieć i przespacerować ścieżka rowerowa, bez ryzyka połamania kości przez szalonego rowerzystę, to wpadnijcie do Rotterdamu. Tu zegar zdaje się tykać nieco wolniej niż w holenderskiej stolicy. Ulice są szersze, zatem nikt nie szturmie was łokciem w nos, sobotni szoping nie doprowadzi was na skraj obłędu, a w dodatku zjecie tu taniej, ale równie dobrze. Nasz wypad rozpoczął się od lunchu w Markthal, a zakończył się króciutkim spacerem po centrum.
Kogoś niestety rozbolał brzuch i trzeba nam się było w te pędy wracać do domu.
Markthal to mekka pysznego jedzenia, futurystyczna hala targowa, pełna różnych kramików pachnących po prostu obłędnie. Od ciast, kanapek, wegańskich burgerów, po fantastyczne stoiska z przyprawami i owocami. No Nie można stad wyjść z pustym brzuchem.
Niektórym niestety niedane było skosztowanie tych dobroci 😉
Reszta spróbowała trochę więcej, Maxa totalnie zaczarowały kolorowe paczki.
A my skusiliśmy się na libańskie smakołyki.
Czasu na wędrówki po mieście było malutko, chory brzuch nakazywał wiać do domu, ale nadrobimy za parę tygodni, tym razem uzbrajając się w rowery – pokażemy większy skrawek tego fajnego miasta !